Przyznam szczerze, że jestem trochę zawiedziony najnowszym filmem Quentina Tarantino. Podczas projekcji bawiłem się świetnie, ale z kina wyszedłem z mieszanymi uczuciami. Zabrakło mi tu trochę historii, bardziej rozbudowanych epizodów, może też większej dawki szaleństwa. Finał Pewnego razu… w Hollywood jest niewątpliwie widowiskowy, ale budowanie go zajmuje zbyt wiele czasu. Lub zbyt mało, w zależności od preferencji.
Film przenosi nas do Hollywood z końca lat sześćdziesiątych. Główny bohater, aktor Rick Dalton (Leonardo DiCaprio – Zjawa, Titanic), najlepsze lata ma już za sobą. Dekadę wcześniej występował w niezwykle popularnym serialu, jednak teraz najczęściej gości na drugim planie. Owszem, stać go na zatrudnienie dublera, ochroniarza i zarazem kierowcy Cliffa Bootha (Brad Pitt – Sprzymierzeni, World War Z), a także willę na wzgórzach, tuż obok posiadłości Polańskiego, ale czuje w kościach, że znalazł się na bocznicy. Zwłaszcza że agent Martin Schwarzs (Al Pacino – Manglehorn, M jak morderca) ma dla niego tylko role w tandetnych spaghetti-westernach.
I co? I w sumie nic. Przez blisko dwie godziny oglądamy zmagania obu bohaterów z rzeczywistością. Rick trafia na plan nowego serialu, gdzie ma zagrać czarny charakter. Jednocześnie boryka się ze świadomością, że jest coraz starszy i coraz gorszy. Cliff z kolei poznaje młodą dziewczynę (Margaret Qualley – Nice Guys), która mieszka wraz z „rodziną” na pobliskim rancho. W drobnych epizodach, często wspomnieniach bohaterów, pojawiają się Bruce Lee i Steve McQueen, miga gdzieś Charles Manson. Polański jest postacią epizodyczną, znacznie ważniejsza jest jego żona (Margot Robbie – Maria, królowa Szkotów, Z jak Zachariasz), choć na dobrą sprawę nie odgrywa w filmie żadnej istotnej roli.
W Pewnego razu… w Hollywood nie ma bowiem jakiejś konkretnej historii, jest po prostu kilka dni z życia bohaterów. Za mało. Naprawdę liczyłem na ciekawszy i dłuższy epizod z promowanym w zwiastunach Bruce’em Lee i bardziej zwartą opowieść. Z drugiej strony fantastycznie się to ogląda. Nawet tak zbędne sceny jak przejazd samochodem z jednego miejsca w drugie – co trwa u Tarantino okrągłą minutę – autentycznie cieszy. Wszystko tu się zgadza: kolory, stroje, akcenty, postacie, ich wyraziste charaktery, praca kamery czy jak zwykle fantastyczna muzyka. Do tego kapitalne jak zwykle dialogi. Dla miłośników kina to prawdziwa uczta. Sentymentalna, nieco wyciszona, ale wciąż niesamowita.
Pytanie, co dalej. Tarantino zadeklarował kiedyś, że nakręci dziesięć filmów i w wieku sześćdziesięciu lat przejdzie na emeryturę, by móc pisać książki (i zapewne scenariusze). Pewnego razu… w Hollywood to jego dziewiąty film i koniec wydaje się bliski. Byłaby to wielka strata dla kultury. Mało kto ma tak dobre wyczucie jak Tarantino. Mało kto tak świetnie dobiera i prowadzi aktorów, mało kto tak dba o detale i potrafi stworzyć tak sugestywny klimat. Warto wybrać się do kina i osobiście się o tym przekonać. Bo jeśli marudzę na ten film, to dlatego, że jest mi go za mało.
Zobacz, jeśli:
– Lubisz kino Tarantino
– Cenisz klimat końca lat sześćdziesiątych
– Chętnie oglądasz opowieści o Hollywood
Odpuść sobie, jeśli:
– Liczysz na opowieść o zabójstwie Sharon Tate
– Oczekujesz ciekawej historii
Michał Zacharzewski
Pewnego razu… w Hollywood, Once Upon a Time … in Hollywood, 2019, reż. Quentin Tarantino, wyst. Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Margot Robbie, Al Pacino, Emile Hirsch, Timothy Olyphant, Julia Butters, Margaret Qualley, Austin Butler, Dakota Fanning, Bruce Dern, Luke Perry, Mike Moh, Rafał Zawierucha
Ocena: 8/10
Polub nas na Facebooku!
13 uwag do wpisu “Pewnego razu… w Hollywood”