
Słyszeliście o Jude? Podejrzewam, że nie. Tymczasem jest to całkiem dobrze oceniany polski zespół industrialny. Powstał w połowie lat 90. i łączył elementy punka i hardcore’u, idealnie wpisując się w klimat postprzemysłowej Łodzi. Nagrał kilka albumów pełnych bezkompromisowej, mocnej muzyki, zagrał wiele koncertów, które fani oceniają jako legendarne. Później jednak przez lata milczał, by po ponad dekadzie wydać album Stat.
Na Pigment nie trzeba było tak długo czekać. Może dlatego płyta przypomina stylistycznie tę poprzednią. Jest jednak nieco bardziej chropowata, surowa, bezkompromisowa, choć jednocześnie bardziej przystępna dla masowej publiczności. Wokalista, prócz obowiązkowego krzyku, potrafi również deklamować teksty. Z kolei spod jazgoczących gitar wydostają się raz po raz instrumenty klawiszowe, a nawet dźwięki trąb. Efekt w jednym z utworów może budzić skojarzenia z… Kultem.
Jednocześnie jest to płyta spójna, mająca pewien koncept. Zagrana tak, by utwory pasowały do siebie, by tworzyły jedną całość. Człowiek słucha jej, wyłącza się na parę minut, a potem odkrywa, że słucha rzeczy, które trzymają klimat poprzednich materiałów. Ważny jest też oczywiście przekaz, chęć przyjrzenia się złu tego świata, nieodwracania wzroku. To chyba coś, co dominuje w twórczości Jude od samego początku. Nazwa zespołu – zapożyczona z kibicowskich antysemickich haseł na ścianach – zapewniła mu łatkę neonazistowskiej kapeli, co oczywiście nie jest prawdą.
Kto lubi mroczną, niepokojącą, brudną muzykę, ten Pigment może polubić. Zespół nagrał od premiery tego albumu jeszcze jedną płytę, Broken Pillar, ale nadal poza wąskim gronem fanów gatunku pozostaje nierozpoznawalny. Nie wiem, czy mój skromny wpis coś zmieni, ale chciałbym, żeby Jude cieszył się zainteresowaniem, na które niewątpliwie zasłużył.
Fifi
Jude – Pigment
Polub nas na Facebooku i Twitterze.