
Arctic Monkeys ogłosiło już, że wystąpi w przyszłym roku na kilku dużych festiwalach muzycznych. Nowa płyta zespołu jest tymczasem niefestiwalowa, powolna, wręcz usypiająca, choć jednocześnie bardzo elegancka. Jednym kojarzy się z Davidem Bowie, innym z najbardziej popowymi kawałkami Pink Floydów.
To nie jest już zespół grający z pazurem, angażujący się w rockowe riffy i starający się poderwać słuchającego do tańca. Muzyka na siódmym albumie Arctic Monkeys bardziej przywodzi na myśl wygodny fotel i stolik ze szklaneczką whiskey. W tle słychać czasami orkiestrowe smyczki, a wokalista stara się opowiedzieć historię. Taką poruszającą, złożoną, wręcz skomplikowaną. Rodem ze ścieżki dźwiękowej jakiegoś poważnego filmu.
Mam wrażenie, że Arctic Monkeys wciąż się rozwijają. Obecnie szukają nowej formuły, znacznie dojrzalszej niż w początkach kariery. Nowe brzmienia nabierają większego znaczenia, podobnie jak emocje zaszyte w słowach. Czuć to już w singlowym There’d Better Be A Mirrorball, bardzo lirycznym utworze, a jednocześnie niezbyt szybkim, jakby próbującym zatrzymać nas na wspomnianym fotelu. Dać chwilę wytchnienia. Przyjemnie brzmi też Body Paint z interesującą solówką czy funkujący I Ain’t Quite Where I Think I Am.
Jednym to się spodoba. Inni będą narzekać na dość jednostajne tempo i bardzo podobne do siebie piosenki. Moim zdaniem trzeba po prostu przyzwyczaić się do myśli, że nie jest to rockowa płyta festiwalowa. Nie jest to również zespół, który przed laty pokochali fani. Arctic Monkeys nagrało przyjemny, choć niewątpliwie monotonny album lounge’owy, którego największą gwiazdą jest bez wątpienia wokalista.
Fifi
Arctic Monkeys – The Car
Polub nas na Facebooku i Twitterze.