W połowie ubiegłej dekady wybuchła moda na taniec. W telewizji nagle zaroiło się od programów tanecznych, zaś na ekranach kin zadebiutowała przebojowa seria Step Up. Wkrótce każdy kraj chciał mieć taką swoją opowieść. Nasza – Kochaj i tańcz – okazała się niezjadliwa. A jak prezentuje się Born to Dance, taneczny przebój rodem z Nowej Zelandii?
Pierwsze, co boli, to fabuła. Jest prosta, bardzo prosta. Wychowywany przez ojca Tu uwielbia tańczyć. Całe dnie spędza ze swoją ekipą na ćwiczeniu skomplikowanych układów. W końcu dostaje swoją szansę – szansę dołączenia do K-Crew, drużyny uważanej za narodową. Dla niego to wielkie wyróżnienie, ale… nie może tak po prostu porzucić dawnych przyjaciół. Nie ma odwagi, by powiedzieć im prosto w oczy, że odchodzi. Dlatego próbuje ciągnąć dwie sroki za ogon.
Do tego dochodzi jeszcze ojciec, który stawia mu ultimatum: albo porządna praca (a nie jakieś tam wygibasy), albo szkoła wojskowa od nowego roku. Mało tego, rozpoczyna z nim treningi biegowe. Każdego poranka wyruszają na przebieżkę dookoła osiedla. Przemęczony Tu znajduje spokój w towarzystwie pięknej Sashy. Problem w tym, że blondynka jest jednocześnie dziewczyną szefa K-Crew. A to oznacza kłopoty…
Film broni się całkiem niezłymi układami w wykonaniu nowozelandzkiej czołówki tancerskiej oraz niezłą muzyką. Tyle tylko, że daleko mu do klasy Step Up. Przeciętne lub wręcz słabe aktorstwo oraz przewidywalna fabuła kładą się cieniem na tej produkcji. Niewiele jest też egzotyki. Nie czuć, że akcja toczy się w Nowej Zelandii. Równie dobrze mogłyby to być Stany Zjednoczone czy nawet prowincjonalna Polska. W efekcie nie zachęcam do oglądania Born to Dance. Chyba że ktoś naprawdę lubi tego typu produkcje…
Wojciech Kąkol
Born to Dance, reż. Tammy Davis, wyst. Tia-Taharoa Maipi, Stan Walker, Kherington Payne, Parris Goebel
Ocena: 4/10
Polub nas na Facebooku!
2 uwagi do wpisu “Born to Dance”