Amerykański biały Murzyn skomercjalizował rap i przekonał do tego gatunku miliony słuchaczy. Tak przynajmniej twierdzą niektórzy zachodni dziennikarze, od lat wsłuchujący się w jego twórczość. Panowie upierają się przy tym, że gdyby nie Eminem, rap jeszcze długo pozostałby muzyką skierowaną przede wszystkim do biedoty zamieszkującej amerykańskie getta i biegającej z nożami po ulicach.
Nie mam pojęcia, czy mają rację. Wiem jedynie, że w pewnym momencie Slim Shady zrobił się popularniejszy od Michaela Jacksona i ów ostatni musiał się posunąć do śmierci, by odzyskać prymat na listach przebojów. Eminem w międzyczasie wystąpił w filmie, ogłosił koniec kariery oraz odwołał ów koniec, a także nagrał parę płyt. Jedną z nich jest Relapse.
Pierwsze wrażenie? Em wciąż ma niesamowitą nawijkę, umiejętność łączenia słów w długie, rymowane zdania, tworzenia klimatu. Jego teksty – kiedy zanurzyć się w nie niczym w oceanie – są dobre, bardzo dobre lub wręcz doskonałe. Drugie wrażenie? W sumie niczym nowym Em nas nie zaskakuje. Chłopak nadal nie dojrzał, ma mentalność nastolatka. Gra i śpiewa to, co śpiewał przed laty: o mamusi, o narkotykach, o morderstwach, złych i dobrych ludziach.
Im jednak dłużej słuchałem Eminema, tym bardziej byłem nim zmęczony. Nawet dobry żart, powtórzony kilka razy, traci świeżość i zaczyna pachnieć zbukiem. Nawet fajna piosenka, jednak podobna do innych i mało odkrywcza, może się po pewnym czasie znudzić. Eminem powinien iść do przodu. Powiedzieć coś nowego, czymś słuchaczy zaskoczyć. Chłopak stoi tymczasem w miejscu. Ma tego świadomość, nawet o tym śpiewa, a mimo to stoi. I weź mu zabroń!
– joel
Eminem „Relapse”