Misja Yeti

Wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z inwazją człekokształtnych stworów na kina. Niedawno dzieciaki zachwycały się przecież Małą stopą i Małą wielką stopą, a teraz do kin trafiła Misja Yeti. Kanadyjska animacja okazała się nie tylko najbardziej tradycyjna, ale i najmniej zabawna. Wcale nie oznacza to, że najsłabsza.

Akcja filmu toczy się w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, co jest nietypowe dla współczesnych kreskówek, rzadko kiedy przenoszących widzów w niedaleką przeszłość. Takie umiejscowienie akcji nie ma większego wpływu na przebieg wydarzeń i wynika wyłącznie z zaszłości historycznych. To właśnie w latach pięćdziesiątych wybuchła na świecie gorączka yeti, a kolejni naukowcy wyruszali na poszukiwania śladów tych mitycznych stworzeń. Niektórzy z sukcesami, by wspomnieć Erica Shiptona czy – już nieco później – Reinholda Meissnera.

Główny bohater filmu, Simon, jest zawodowym antropologiem. Właśnie przygotowuje się do otwarcia wystawy, w której nie zabraknie miejsca na zaginionego kuzyna człowieka. Takie postawienie sprawy ściąga mu na głowę kłopoty. Chłopak traci pracę – no chyba, że w ciągu trzech miesięcy przywiezie z Himalajów niezbite dowody na istnienie yeti. Wyprawę finansować ma lokalny biznesmen, który liczy, że w ten sposób zdobędzie sławę. Sam się nie wybiera, ale opłaca młodą detektyw Nelly, by pomogła Simonowi odnaleźć zaginiony gatunek.

Większa część akcji dzieje się wśród śniegów Himalajów, zaś fabuła ma łagodne, ekologiczne przesłanie (kłania się wielokrotnie nagradzana reklama Huawei „It’s in your hands”). Jednak nie to odróżnia Misję Yeti od większości amerykańskich animacji. Otóż film został nieco inaczej wykonany. Na statyczne, pastelowe tła nałożono komputerowo animowane, trójwymiarowe postacie. Efekt jest co najmniej ciekawy, budzi skojarzenia z grami przygodowymi z początku wieku. Przekłada się jednak na nieco wolniejsze tempo akcji. Stoickie powiedzenie „Szczęście albo i nieszczęście – kto to może wiedzieć” powraca tu kilkukrotnie. Pokazuje, że pewne działania można ocenić dopiero po dłuższym czasie i z niczym nie należy się spieszyć.

W ogóle ten film ogląda się nieco inaczej. To nie jest całkowicie infantylna bajka dla dzieci ani też seria gagów połączonych wydumaną fabułką. To animowana podróbka tradycyjnego kina przygodowego, pełna motywów z klasyków gatunku i sprawdzonych rozwiązań fabularnych. Ma to swój urok. Docenią go starsi widzowie, którzy zdecydują się wybrać z pociechami do kina. Swoją drogą ciekawe, czy podczas kręcenia tego filmu zginęło jakieś yeti…

Zobacz, jeśli:
– Lubisz kino przygodowe
– Wierzysz w istnieje yeti

Odpuść sobie, jeśli:
– Oczekujesz pięknej, hollywoodzkiej kreski
– Liczysz na tony humoru

Michał Zacharzewski

Misja Yeti, Nelly et Simon – Mission Yéti, 2017, reż. Pierre Greco, Nancy Florence Savard

Ocena: 6,5/10

Polub nas na Facebooku!

13 uwag do wpisu “Misja Yeti

  1. Właśnie ta odmienność animacji do mnie przemówiła, więc po obejrzeniu trailera wiedziałam, że na pewno wybiorę się do kina. Bardzo ciekawe doświadczenie. Dzieci oglądały to jak „bajkę”, ale i ja wyciągnęłam coś dla siebie z tego filmu. Czasem warto wybrać się na coś innego i pozytywnie się zaskoczyć 🙂

    Polubienie

  2. Ja nadal nie wierzę w yeti, ale efekt uboczny jest taki, że bardziej wierzę w losowość i w to, że nic nie dzieję się bez powodu. Nawet wtedy, kiedy wydaje się, że dzieje się źle, a to przecież tylko nasza interpretacja choć nie wiemy, co wydarzy się dalej.. 🙂

    Polubienie

  3. Jak dla mnie film zabawny, ale nie w taki glupkowaty sposob. I dla mnie to akurat atut. Poza tym bajka ma ciekawy moral, a o to ostatnio bardzo trudno, wiec dla mnie jak najbardziej na plus.

    Polubienie

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.