
W Hollywood lubią kręcić po dwa filmy bazujące na podobnym pomyśle. Dość wspomnieć Mrówkę Z i Dawno temu w trawie czy na przykład Olimp w ogniu i Świat w płomieniach. Podobną sytuację mieliśmy w 2010 roku, kiedy do boju ze świetnie przyjętym Jak ukraść Księżyc stanął inny film o superzłoczyńcy – inspirowany Supermanem Megamocny.
Lata temu pewna planeta została wessana przez czarną dziurę. Ostatnimi przedstawicielami zamieszkującej ją niegdyś rasy są Metro Man i Megamocny. Obaj dotarli na Ziemię w młodości i inaczej spędzili dzieciństwo. Ten pierwszy wychowywał się w pałacach i opływał w dostatki, ten drugi zamieszkał w więzieniu. Jeden uchodził za klasową gwiazdę, drugi był wyśmiewanym przez wszystkich popychadłem. Nic dziwnego, że wyrośli na zupełnie innych osobników…
Historia opowiedziana w filmie Megamocny rozpoczyna się, gdy tytułowy złoczyńca ucieka z więzienia i podczas otwarcia muzeum Metero Mana porywa atrakcyjną dziennikarkę. Tym samym wciąga swojego przeciwnika w pułapkę i wystrzeliwuje go w kosmos. Tym samym przejmuje władzę nad miastem i wreszcie może robić to, na co ma ochotę. Czegoś jednak mu do szczęścia brakuje. I nie chodzi o dziewczynę…
No, chociaż nie do końca. Megamocny ma – zgodnie z tytułem – swoje mocne strony, ale zbyt szybko zamienia się w nudnawe romansidło. Nudnawe dla mnie, bo dla miłośników komiksów to naprawdę udana produkcja. Zabawna parodia filmów superbohaterskich, w dodatku zaopatrzona w przesłanie. Każdy jest kowalem swojego losu, ale też każdy dostaje inny młot, by ów los wykuwać.
Zobacz, jeśli:
– Lubisz superbohaterów
– Kochasz amerykańskie animacje
Odpuść sobie, jeśli:
– Masz uczulenie na romansidła
– Nie przepadasz za komputerową schematyczną „kreską”
Michał Zacharzewski
Megamocny, Megamind, 2010, reż. Tom McGrath
Ocena: 6/10
Polub nas na Facebooku.
Polub nas w serwisie Media Krytyk.
Sprawdź dostępność na platformach filmowych i VOD.