
Duński zespół rockowy Siamese zadebiutował w 2011 roku płytą We Are the Sound. Super Human jest o siedem lat młodszy. To podobno ten krążek, od którego warto rozpocząć przygodę z zespołem. Przekonać się, czy lekkie, heavy-metalowe nuty człowiekowi pasują czy też frontman nie leży, bo wyrwany z popowych klimatów wokalista brzmi… przebojowo.
Płycie Super Human trzeba dać po prostu szansę. Kompozycje są dynamiczne, gitarowe, rytmiczne, choć nie tak ostre jakby mogło się wydawać. Idealnie wpasowują się w dominujący na rynku nurt lekkiego, metalowego grania, dalekiego od klimatów, które dominowały dwie dekady temu. Tym bardziej że Siamese do gitar i perkusji dorzuca jeszcze syntezatory, które regularnie wykorzystuje w sposób znany z popowych czy dance’owych albumów. Czuć to właściwie w każdym utworze, choćby w balladowym Party Monster.
Odniesienia do muzyki popularnej pojawiają się już w otwierającym płytę utworze B.A.N.A.N.A.S., dobrze brzmi pełny emocji Ocean Bad, w Unified pojawia się pożyczony, klasyczny riff, zaskakująco fajnie pasujący do wspomnianego już wokalu, zaś całość zamyka Not Coming Home pachnący pochodzącymi sprzed 20 lat dokonaniami Prodigy. Pojawiają się nawet chórki – choć nie tylko tutaj.
Siamese całkiem udanie łączy mocniejsze, gitarowe granie z przebojowymi nutami rodem z list przebojów. Taki miks nie wszystkim będzie podobał. Nie spodoba się zwłaszcza metalowym koneserom oczekującym ostrej, brudnej muzyki i chrapliwego głosu wokalisty. Z drugiej strony może to być świetna reklama muzyki gitarowej wśród tych, którzy na co dzień trzymają się od rocka. Dlatego – powtórzę po raz trzeci – trzeba to sprawdzić. Samemu. Na żywym organizmie.
Joel
Siamese, Super Human
Polub nas na Facebooku i Twitterze.