Dwie rzeczy zdumiewają, kiedy mowa o filmie Brooklyn. Pierwsza, że ta naiwna i słodka opowiastka została nominowana do Oscara za najlepszy film. Druga – że scenariusz do niej napisał Nick Hornby, twórca dowcipnych i inteligentnych książek (m.in. „Wierność w stereo”, „Był sobie chłopiec”). W Brooklynie nie znać nawet śladu talentu Brytyjczyka. Historia jest prosta jak czytanka z elementarza – była sobie dziewczyna, dziewczyna była biedna, więc zdecydowała się wyemigrować za ocean. Tam na początku dręczył ją smutek, bo tęskniła za domem, ale w końcu się przyzwyczaiła. Dopomogli jej w tym – sympatyczny ksiądz kościoła Katolickiego (tak po prostu sympatyczny, bez żadnych podtekstów, nowość w Hollywoodzie) oraz uroczy włoski młodzieniec z zawodem, który ledwie na nią spojrzał, zapragnął mieć z nią dzieci w związku sakramentalnym.
Bez spoilerów
Co dalej? Kiedy dziewczyna zaaklimatyzowała się wreszcie za wielką wodą, nabrała pewności siebie i stała się glamour. Czyli zaczęła malować usta i uświadomiła sobie, że pragnie zostać żoną Włocha. Na chwilę powróciła jednak do Irlandii – zrządzeniem losu okazało się, że tym razem znalazłaby się tu dla niej i praca, i rudowłosy mężczyzna z własnym domem.
I co teraz? Którego chłopaka wybrać? I który kraj? Odpowiedź na te pytania zamyka problematykę filmu. Jeśli ktoś oglądając spodziewa się, że lada moment zacznie się jakiś prawdziwy dramat, rozczaruje się – nic więcej poza udrękami pierwszej miłości Brooklyn nie oferuje.
Ania wyszłaby taniej
Nie mam pojęcia, co spowodowało, że ten film ma tak dobrą prasę i zbiera tak wysokie oceny od krytyków. Nie jest zły – aktorzy grają przekonująco, Saoirse Ronan nienachalnymi środkami pokazuje nieoryginalną przemianę głównej bohaterki, a Emory’ego Cohena w roli młodego hydraulika można nazwać odkryciem. Jednak sama historia jest na poziomie kina familijnego. Nie opowiada nic nowego ani o trudzie emigranta, ani o psychice ludzkiej, ani o sytuacji Irlandii czy Stanów Zjednoczonych w latach 50. XX wieku. W ogóle napięcie emocjonalne „Brooklynu” jest podobne do tego z „Ani z Zielonego Wzgórza”. Adaptacja którejś z książek Lucy Mont-Montgomery kosztowałaby mniej niż angażowanie Hornby’ego… Rozumiem, że w kinie znudzonym brutalnością Tarantino i braci Cohen pojawia się pokusa, by opowiadać historie naiwne i czyste niczym lilie wodne, jednak tym razem powstał film trącący myszką. Co jednak niektórym może się spodobać, szczególnie że robi się coraz cieplej i wszyscy mamy ochotę zaznać staromodnej i wyszydzanej przez postmodernistów wiosny uczuć.
{MagdaS}
Brooklyn, reż. John Crowley, wyst. Saoirse Ronan, Emory Cohen, Domhnall Gleeson, Julie Walters
Polub nas na Facebooku!
Jedna uwaga do wpisu “Brooklyn”