
Uważam się za starego fana Annalistu. Dwa pierwsze wydawnictwa zespołu miałem na kasetach, byłem też na ich pamiętnym koncercie w warszawskich Łazienkach. Potem nasze drogi rozeszły się, podryfowałem w innym kierunku, ale i zespół zmienił swoje granie. Eon okazał się pewnym rozczarowaniem. Muzyką mniej ambitną niż mój ulubiony Artemis.
A teraz jeszcze Trial, album z 2000 roku, przez wiele lat ostatnie wydawnictwo zespołu. Niewiele tu z Artemis. Inaczej brzmi głos wokalisty, inne jest instrumentarium, inny klimat. Wciąż gdzieś tam w tle – zwłaszcza w tekstach – błąka się jakaś tajemnica, jest też odrobina mistycyzmu, ale na pierwszy plan wysuwa się elektronika. Nie mogę zabronić zespołowi eksperymentowania, szukania, podążania własną drogą. Tyle że to nie jest kierunek, który by mnie interesował.
Nie twierdzę, że to zła płyta. Po początkowym rozczarowaniu stopniowo zżywam się z nią i nawet polubiłem niektóre utwory, zwłaszcza te z końcowej części wydawnictwa. Śmierć czeka w Samarze, Alarm, Coma czy Truposz to interesujące kompozycje, zresztą jak Samospalenie czy Dealchemik. Na Trial dominują jednak elektroniczne loopy, jest też nieco skromniejsza niż dotychczas perkusja. Mniej też jest gitar i klasycznych syntezatorów, tych budujących gotycki klimat rodem z progresywnego rocka.
Bo nagraniu Trial zespół zawiesił działalność, na przykład wokalista Robert Srzednicki poświęcił się pracy studyjnej i realizacji nagrań. Po latach powstała jeszcze EP-ka będącą formą pożegnania się z publicznością. Muzyka zespołu nie przepadła, wciąż istnieje, chociażby na platformach streamingowych. Warto do niej wrócić, bo jest ciekawa… Ma swój klimat.
Joel
Annalist, Trial
Polub nas na Facebooku, TikToku, BlueSky i Instagramie.
Polub nas w serwisie Media Krytyk.