
Jah Prayzah naprawdę nazywa się Mukudzeyi Mukombe i pochodzi z Zimbabwe. Ba, nie tylko pochodzi, co mieszka tam na co dzień, skutkiem czego jego muzyka ma afrykańskiego ducha i tę niezwykłą lekkość, która automatycznie poprawia humor. Czuć tu reaggae i afrobeats, a to przecież mieszanka, dzięki której nawet ponury zimowy dzień staje się bardziej słoneczny.
Muzyk nie ma jeszcze 40 lat, a już nagrał dwunasty album. Chiremerera składa się z trzynastu kompozycji rozpisanych na niemal godzinę grania ze wsparciem zespołu Third Generation. I to przyjemnego, sięgającego korzeniami afrojazzu, ale jednocześnie mocno tkwiącego w afrobeats i niepozbawionego zadumy. Tak jest w tytułowym Chiremerera, który świetnie wprowadza w płytę. Buja, ale nigdzie nie pędzi, a lekko chropowaty głos wokalisty sprawia, że przyjemnie się go słucha.
No właśnie, słucha i nie słucha, bo zrozumieć nie idzie. Jah Prayzah śpiewa w języku shona, bardzo popularnym w Zimbabwe, ale nam, Polakom, całkowicie obcym. Pozostaje więc cieszyć się jego melodią, tak jak chociażby w Wanga Wakarara. Największym przebojem na płycie jest chyba Sarungano nagrane w duecie z Feli Nandi. To podobno opowieść miłosna o uczuciu, które właśnie się skończyło, bo świat był przeciw.
Sporo na Chiremerera kojarzy się z kolędowymi aranżami popularnymi przed laty w Polsce. Są to utwory łagodne, melodyjne, pełnie ciepła, jak choćby Hurungudo czy Chirege Chiyambuke. Teya Mariva to z kolei przyjemna ballada, która – gdyby została zaśpiewana po angielsku – spokojnie mogłaby podbić rozgłośnie radiowe. I taka jest cała płyta. Odprężająca i nieagresywna.
Joel
Jah Prayzah, Chiremerera
Polub nas na Facebooku, TikToku, BlueSky i Instagramie.
Polub nas w serwisie Media Krytyk.