
Ken Follett już chyba zawsze będzie mi się kojarzył z głębokimi latami 90. Wtedy jego powieści były na topie. Kupowało się je z łóżek stojących przed sklepami, czytało się Igłę, Na skrzydłach orłów, Klucz do Rebeki, oglądało ich zachodnie ekranizacje. Dziś autor nie jest już chyba tak popularny, ale też ludzie mniej czytają książek. Księgarnie padają, zamiast pączkować jak wspomniane łóżka. Takie czasy.
Lot ćmy powstał na początku XXI wieku i opowiada kolejną historię wojenną zainspirowaną faktami. Follett dowiedział się pewnego dnia, że dwoje młodych Duńczyków wyremontowało zniszczonego Horneta Motha firmy de Havilland (tytułową Ćmę) i przeleciało nią następnie do Wielkiej Brytanii. Nie był to łatwy wyczyn, dlatego zainspirował go do napisania powieści, w której sporo jest fikcji, ale nie brakuje też ziarenek prawdy.
W 1941 roku brytyjskie bombowce latające nad Niemcy coraz częściej są strącane. Zupełnie jakby wróg wiedział, kiedy i skąd nadlecą. Istnieją dwie możliwości: albo hitlerowcy mają szpiega w RAF-ie, który przesyła im informacje o nalotach, albo też opracowali jakieś tajemnicze urządzenia pozwalające na wykrywanie zbliżających się samolotów. Z przechwyconych przekazów wiadomo jedynie, że chodzi o Freyę, ale co to jest? Pseudonim agenta? System namierzania?
Jako świadomi czytelnicy wiemy, że w Locie ćmy chodzi o stację radarową. Stąd śledzimy działania agentów usiłujących ustalić jej położenie, a potem do niej dotrzeć, zrobić zdjęcia, podjąć decyzje o dalszych działaniach. Istotną rolę odegrają w tym wspomniani młodzi Duńczycy. Książka jest dobrze napisana, ma wartką akcję i zwroty akcji, pokazuje okrucieństwo wojny, ale też trochę detali technicznych, tego zaplecza.
Joel
Lot ćmy
Tytuł oryginału: Hornet Flight
Autor: Ken Follett
Przekład: Grzegorz Kołodziejczyk
Wydawnictwo Albatros
Polub nas na Facebooku, TikToku, BlueSky i Instagramie.