
Płyta Operation: Doomsday ukazała się w 1999 roku i jakimś cudem mnie ominęła. Ćwierć wieku później nadrabiam zaległości, bo przecież to klasyczne nagranie angielsko-amerykańskiego rapera znanego jako MF Doom. Kawał dobrej muzyki w starym, niepodrabialnym stylu.
Facet nazywał się Dumile Daniel Thompson, urodził się w 1971 roku w Londynie, a zmarł w pierwszym roku pandemii w wyniku reakcji alergicznej na lek na nadciśnienie. Grać zaczął jako nastolatek, występował w hiphopowej grupie KMD, a po tragicznej śmierci brata (potrącenie przez samochód) wycofał się z branży i przez kilka lat „żył prawie jak bezdomny, sypiając na ławkach na Manhattanie”.
Wrócił płytą Operation: Doomsday właśnie. Pierwszą solową, pierwszą nagraną jako MF Doom, a obecnie dostępną na streamingach w wersji dwupłytowej (łącznie ponad dwie godziny muzyki!). Co ciekawe, już w tytułowym utworze Doomsday muzyk sugeruje, że chce zniszczyć rap. Formę proponuje ciekawą, z bogatą warstwą instrumentalną, skreczami, przyjemnym kobiecym wokalem w tle. Podobny, nieco oldschoolowy klimat przywołuje w The Mic. W Rhymes Like Dimes stawia na chillout, a w Gas Drawls jest już nieco surowszy, wsparty o niepokojące pianino w tle.
Ważna dla MF Doom jest też stylizacja. Także samego siebie. W końcu owe MF to Metal Face, maska wyjęta z komiksów, w której występował na scenie. Pozował bowiem na czarny charakter, taki trochę odrealniony, o nadprzyrodzonych mocach, jego przekaz zaszywał w dobrze napisanych tekstach i niekiedy niesamowitych rymach. I choć nigdy nie stał się gwiazdą pokroju Eminema, to jednak zasłużył na miano klasyka. Za to, jak fanie złożył tą płytę.
Fifi
MF Doom, Operation: Doomsday
Polub nas na Facebooku, TikToku i Instagramie.
Polub nas w serwisie Media Krytyk.