
Blackstar to ostatni studyjny album Davida Bowie. Wokalista nagrywał go, zmagając się z chorobą. Informację o tym długo zachowywał dla siebie. Poinformował jedynie najbliższą rodzinę i producenta. Uczestniczący w pracach nad albumem muzycy nie wiedzieli, że Bowie przechodzi chemioterapię i czuje się osłabiony. Dopiero kiedy stracił włosy i brwi, przyznał się do swojego stanu. Nie mógł już dłużej tego ukrywać.
To ważne z dwóch powodów. Po pierwsze, większość utworów na płycie została nagrana na żywo w studiu, w obecności wszystkich muzyków grających razem. Coraz rzadziej się to praktykuje, jednak zdaniem artysty tylko w ten sposób można osiągnąć naturalną harmonię i jakże potrzebną energię w miejsce chłodnej kalkulacji. Po drugie, bardzo zależało mu na końcowym efekcie. Blackstar należy traktować jako epitafium umierającego artysty, jego pożegnanie ze światem.
Jaka jest ta płyta? Przesiąknięta jazzową improwizacją, z instrumentami dętymi szalejącymi w tle, niekiedy również gitarami i perkusją, choć nad wszystkim – jak w Sue – dominuje spokojny głos wokalisty. Monumentalny, dziesięciominutowy utwór * (znany też jako Blackstar), składa się de facto z dwóch części. Dobrze brzmi też Dollar Days czy Lazarus. Zresztą łącznie na płycie znalazło się zaledwie siedem utworów spośród kilkunastu nagranych. Pozostałe najwyraźniej nie pasowały.
Albumowi brakuje hitu. Nie ma tu popowego kawałka, który mógłby szturmem podbić listy przebojów i oczarować publiczność. Być może Bowie uznał, że nie ma sensu kopać się z końmi, że współczesna kultura upadła już tak nisko, że schodzenie do jej poziomu byłoby obraźliwe. Mnie to nie przeszkadza. Blackstar daje radę. Powstał bardzo przyjemny album, spójny, ciekawy, pełen udanych kompozycji. Choć niekoniecznie będę je puszczał znajomym na imprezie.
Joel
David Bowie, Blackstar
Polub nas na Facebooku, TikToku i Instagramie.
Polub nas w serwisie Media Krytyk.
Jedna uwaga do wpisu “David Bowie – Blackstar”