
Tej książki kiedyś nie trzeba było przesadnie reklamować. Miłośnicy science-fiction ją po prostu znali, a ludzi nieprzepadających za tym gatunkiem nie było sensu przekonywać. To jednak kosmos, obce planety, czerwie, jakieś dziwaczne wynalazki, a więc otoczka, która niektórych z automatu odrzuca. Tracą sporo, ale mogę ich zrozumieć. To nie jest opcja dla nich.
Natomiast żałuję, że dziś są fani science-fiction, którzy po Diunę nie sięgają i nie przekonał ich nawet kinowy blockbuster. Miałem okazję rozmawiać z kilkoma takimi osobami i używały one różnych argumentów. Dla innych książka była zwyczajnie za długa. Dla innych zbyt skomplikowana; twierdzili, że za dużo tu polityki, ględzenia o wizjach i proroctwach, jakiś totalnych odpałów. Dla mnie książka się nie zestarzała. Ma już grubo ponad pół wieku, a wciąż wciąga, trzyma w napięciu, bawi. No ale ja jestem z innego pokolenia.
Tytułowa Diuna to tak naprawdę Arrakis, pustynna planeta, na której wydobywa się melanż, niezwykle cenną substancję mutagenną występującą tylko tutaj. Stąd stanowi ona źródło olbrzymich zysków, na których każdy chce położyć łapsko. Zaczyna się to, kiedy kontrolę nad nią przejmuje ród Atrydów, zastępując rządzących do tej pory Harkonnenów. Ci oczywiście nie zamierzają tak po prostu oddać ją w cudze ręce. A przecież są jeszcze Fremeni, miejscowi ludzie pustyni, też swoje mają do powiedzenia.
Diuna jest faktycznie spora, w dodatku to zaledwie pierwszy tom większej serii. Kolejne są nawet lepsze, mocniej wchodzą w świat, w sposób ciekawszy i bardziej złożony opisują mechanizmy polityki. Wiadomo jednak, pierwszy to podstawa, pozwala zadecydować, czy chce się brnąć dalej. Bo znowu – o ile większość ludzi jest zachwycona lekturą, to są tacy, którzy straszliwie się męczą. Normalna sprawa. Warto jednak zaryzykować i sprawdzić, do której grupy się należy.
Joel
Diuna
Tytuł oryginału: Dune
Autor: Frank Herbert
Przekład: Marek Marszał
Wydawnictwo Rebis
Polub nas na Facebooku, TikToku i Instagramie.