Pewien gatunek graczy uwielbia makabrę. I to taką absurdalną. Ich właśnie kręcą gry o zrzucaniu ludzi ze schodów, szatkowaniu na plasterki, mordowaniu na setki różnych sposobów. Happy Wheels powinno im się spodobać. To prosta zręcznościówka, w której jeździ się i ginie. Albo przede wszystkim ginie.
Zabawa zaczyna się od wyboru postaci. Autorzy przygotowali kilka różnych postaci – jest biznesmen w garniturze i krawacie, typowy tatuś z charakterystycznym wąsem i dzieckiem na bagażniku roweru, obdarty staruszek na wózku inwalidzkim, wreszcie otyła kobieta w przetłuszczonym podkoszulku, która dosiada czegoś na kształt kosiarki elektrycznej. Każde z nich ma do przejścia kilkanaście etapów, a na każdym za zadanie dojechać do mety.
Zadanie nie jest proste, gdyż trasa jest pełna podjazdów, uskoków, wind, ramp i innych przeszkód. Autorzy zastosowali popularną w tego typu produkcjach fizykę szmacianej laleczki. Bohater łatwo się przewraca, przechyla, wychyla, reaguje na wszystkie działania gracza. Często zahacza o mijane obiekty, rozwala sobie głowę, dziurawi plecy o kolce wystające ze ściany. Krew leje się strumieniami, ale gość żyje. Coraz bardziej umęczony i bezwładny, sunie do przodu zgodnie z rozkazami gracza.
Czy jest to fajne? Przyznam, że Happy Wheels nawet wciąga. Niby ma prostą grafikę, ale realistyczną, a wspomniana fizyka została bardzo dobrze oddana. Wyzwania są trudne i wymagają precyzji. Zmuszają do ostrożności i dbałości o podopiecznego. A że krew się leje? Ano leje się. Taka widać konieczność.
Fifi
Happy Wheels, Jim Bonacci, iOS, Android
Polub nas na Facebooku!