
Kiedy zespół post-hardcore’owy nazywa płytę Stage Four, postronnemu obywatelowi może się wydawać, że chodzi o scenę czwartą jakiegoś festiwalu. Prawdopodobnie tę najmniejszą i położoną gdzieś na uboczu, gdzie kapela równie popularna co Touché Amoré z pewnością mogłaby się znaleźć… Inna interpretacja głosi, że to po prostu czwarta płyta zespołu. Czwarty etap muzycznej wędrówki.
Ale nie tym razem. Stage Four oznacza raka w czwartym stadium, a więc takim, który rozlał już się na całe ciało i stopniowo je pożera. Ot, efekt życia w cywilizacji pełnej niekontrolowanej chemii w jedzeniu, spalin unoszących się w powietrzu, zanieczyszczonych rzek i jezior. Na raka zmarła matka wokalisty, Jeremy’ego Bolma. Stąd w tekstach i muzyce tyle bólu, tyle agresji, wściekłości na cały świat. Jest krótko, ostro i dosadnie.
Nie będę ukrywał, że największa siła kryje się w tekstach zgromadzonych na Stage Four. Bo muzycznie album jest dobry, choć mało odkrywczy i w dodatku pozbawiony bardziej oryginalnych utworów. Kompozycje zlewają się w całość, choć nie jest też spójny, składa się raczej z krótkich wybuchów, małych fragmentów. Dobrze brzmią Skyscraper (z udziałem Julien Baker), otwierający całość Flowers and You, wpada w ucho Benediction. Mocny jest Displacement.
Bolm nie ukrywa, że trudno mu się pracowało nad Stage Four. I że potraktował cały album terapeutycznie. Wierzy jednak, że dzięki temu również słuchacze – będący w podobnej sytuacji, a nie znający sposoby, by pokierować rozpacz ku artystycznej ekspresji – poczuje się lepiej. Touché Amoré to jednak nie album o przykrywaniu żałoby wściekłością. To album o emocjach i jako taki brzmi dobrze.
Joel
Touché Amoré, Stage Four
Polub nas na Facebooku, TikToku, BlueSky i Instagramie.
Polub nas w serwisie Media Krytyk.